Thumbnail image

Jak się w Polsce robi doktorat?

Krótki wpis o mojej naukowej przygodzie.

Udało się. Niecałe trzy tygodnie temu obroniłem doktorat z informatyki. Po obronie chyba niewiele się zmieniło, ale w końcu nie będę musiał odpowiadać na okropne pytanie Kiedy w końcu się bronisz?, którego miałem już serdecznie dość. A że studia to (luźno, ale jednak) temat również związany z tematyką tego bloga, dlatego w tym wpisie krótko opiszę moją przygodę. Być może kogoś to zachęci (lub zniechęci) do podążenia podobną ścieżką. Zwracam uwagę, że to nie jest poradnik pod tytułem Jak zrobić doktorat?, jako że opisuję to co wiem na podstawie swojego doświadczenia, a każda droga do zrobienia doktoratu może wyglądać nieco (lub radykalnie) inaczej.

Doktorat w Polsce

Wydaje mi się, że najpopularniejszą drogą na uzyskanie stopnia w świetle obecnej sytuacji prawnej jest szkoła doktorska. W pewnym uproszczeniu (nie chcę tutaj rozwijać wszystkich niuansów, a zapewne wiem tylko o niektórych) prowadzą je zazwyczaj uczelnie wyższe, które uzyskają odpowiednią kategorię naukową (A+, A lub B+) w co najmniej dwóch dyscyplinach naukowych. Kategorie naukowe przyznawane są bowiem uczelniom osobno dla każdej dyscypliny. Na tyle na ile to rozumiem, kategorię A+ jest zdobyć dość trudno, zaś kategorie A i B+ są przyznawane częściej. Są jeszcze gorsze kategorie: B i C, które raczej wskazują na bardzo słaby poziom danej dyscypliny na danej uczelni. Realnie więc, od kształcenia doktorantów odcięte są chyba tylko najsłabsze uczelnie.

Według przepisów, kształcenie doktorantów trwa od 6 do 8 semestrów. Każdy doktorant ma wyznaczonego promotora (lub promotorów) i pracuje według indywidualnego planu badawczego, w którym określony jest termin złożenia pracy doktorskiej. W połowie okresu kształcenia następuje ocena śródokresowa. Termin złożenia rozprawy może być przedłużony, jednak o nie więcej niż 2 lata.

Jak sobie wyobrażałem doktorat?

Pamiętam, że miałem obawy co do tego, że będę zostawiony sam sobie i że nie wiadomo skąd miałbym wiedzieć nad czym mam pracować. Moje wprawki do samodzielnej pracy badawczej były znikome. Chyba najbliższym doświadczeniem do pracy naukowej jakie miałem przed doktoratem było wymyślanie zadań algorytmicznych na olimpiady i konkursy. Jest to jednak inny kaliber: fajny pomysł może przyjść w każdym momencie, nie trzeba go ciągnąć przez wiele dni, a jeżeli już się wymyśli, to praca na jego spisanie trwa może kilka godzin.

Wiedziałem co mnie interesuje: dość wąsko pojęta algorytmika teoretyczna, którą sobie określam jako “klasyczną”. Mamy konkretny problem, konkretne dane wejściowe i chcemy zaproponować algorytm/strukturę danych, która rozwiązuje ów problem poprawnie dla każdej instancji w możliwie małym czasie i pamięci (w pesymistycznym przypadku). Wydaje mi się, że istnieją prostsze ścieżki niż ta, którą obrałem. W miejscu gdzie robiłem doktorat (Instytut Informatyki Uniwersytetu Wrocławskiego) jest chyba sporo specjalistów również od innych działek: np. algorytmów online (w których dane wejściowe przychodzą “po trochu” i próbujemy mimo wszystko osiągnąć jakościowe rozwiązania porównując się z algorytmami, które znałyby całe wejście od początku), algorytmów rozproszonych (w których całe obliczenie dzielone jest między różne maszyny, jest całkiem dużo ciekawych modeli co dokładnie te maszyny wiedzą o sobie nawzajem i wejściu), algorytmów aproksymacyjnych (w których wystarczy nam wynik przybliżony, na przykład niegorszy niż rozwiązanie optymalne razy/plus jakiś współczynnik, ale chcemy obliczyć wynik bardzo szybko). Na wydziale mamy też specjalistów od teorii baz danych, optymalizacji kombinatorycznej, języków programowania, analizy numerycznej, sztucznej inteligencji. Było (i nadal jest) w czym wybierać, ale trochę uparłem się na dalszą zabawę w rozwiązywanie problemów algorytmicznych w podobnym stylu, jaki zapamiętałem z konkursów i olimpiad.

Jak było naprawdę?

Okazało się, że jest chyba dokładnie odwrotnie niż przewidywałem. W żadnym momencie nie byłem zostawiony sam, a przejście w tryb doktorancki było dość łagodne: nadal musiałem zrealizować kilka przedmiotów i pozdobywać punkty w podobny sposób jak na studiach licencjackich i magisterskich. Doszła odrobina dydaktyki (co oczywiście bardzo mi się podobało) i czytanie prac naukowych (powiedzmy, że coś z tego robiliśmy już na seminariach niezbędnych do ukończenia studiów magisterskich). Z tego czytania i rozmów z promotorem czasami wykluwały się jakieś pomysły, co możnaby potencjalnie zrobić. Realnie jednak, byłem prowadzony mocno za rękę: nie musiałem sam wymyślać co jest do zrobienia, a mój promotor był dość aktywny w działaniach, żeby coś mi się w końcu udało. Nie chcę mówić, że absolutnie wszystko zawsze było idealnie, ale uczciwie patrząc na sprawę musiałbym powiedzieć, że chyba więcej możnaby zarzucić mi niż innym osobom w całym procesie. Raczej nie mam powodów do narzekania.

Wiem, że nie wszędzie tak jest. Znam doświadczenia z drugiej ręki, gdzie nie było aż tak kolorowo: rzeczywiście zdarzają się sytuacje, w których doktoranci są zostawieni sami sobie, zdarza się też, że od samego początku dostają dużo pracy dydaktycznej: do tego stopnia, który utrudnia im ich rozwój. Ja cieszę się, że trafiłem dobrze.

Podczas studiów (współ)produkowałem jedną pracę na rok. W świecie informatyki prace te wysyła się na konferencje naukowe (czasami później wysyła się je również do czasopism naukowych, co jest chyba standardem w innych dyscyplinach). Każda z prac ostatecznie dostała się na choć trochę rozpoznawalną konferencję (a niektóre prace nawet na bardzo dobre konferencje). Nie miałem jednak żadnej pracy na absolutnie topowych konferencjach za 200 punktów. Wydaje mi się, że uczciwie odzwierciedla to mój poziom naukowych dokonań: nie uważam, żebym miał się czego wstydzić, ale na naszej uczelni wokół mnie było sporo lepszych doktorantów, którzy uczciwie osiągnęli więcej (co najmniej w sensie naukowym). Jako osobie dość kompetytywnej, nie było mi łatwo do tego przywyknąć, ale w końcu musiałem dorosnąć: czasami jest się tylko o dwa odchylenia standardowe powyżej średniej i to nie wystarcza na to, żeby wygrać z tymi, którzy są o trzy odchylenia standardowe od średniej. Jest różnica między kimś inteligentnym i pracowitym a utalentowanymi geniuszami. Można więc napotkać sufit swoich możliwości, który trudno przebić. Szczególnie, jeżeli aktywność naukowa jest jedynie jednym z elementów życia, które się ma: trójka dzieci, działalność dydaktyczna w szkołach, praca w komitecie olimpiady, przy organizacji konkursów, turniejów i obozów. To wszystko też zajmuje czas. Nie chcę się nadmiernie tłumaczyć, jestem zadowolony z tego co udało się zrobić, ale nie mam się czym chełpić, było sporo osób, które albo miały większy talent niż ja albo swój doktorat potraktowały jeszcze bardziej poważnie (albo jedno i drugie) i osiągnęli dzięki temu lepsze rezultaty. Ale miejsce dla takich jak ja nadal się znalazło i ostatecznie udało się doktorat obronić. Drogi Czytelniku, jeżeli jedyną Twoją wątpliwością jest to czy na pewno się do tego nadajesz, to myślę, że warto dać sobie szansę. Szczególnie w miejscu, w którym spotkasz kogoś, kto Cię odpowiednio poprowadzi.

Jeżeli kogoś interesuje konkretnie moja działalność naukowa, to może sobie kliknąć tutaj. Mój doktorat i jego recenzje, podobnie jak w innych postępowaniach doktorskich, są publiczne. Tutaj (kliknij mnie) znajduje się dokumentacja związana z doktoratami z ostatnich kilku lat na naszym wydziale.

Czego się nauczyłem?

Już przed rozpoczęciem studiów licencjackich rozumiałem, że w studiach chodzi nie tylko o uzyskanie dyplomu, ale również nauczenie się czegoś. Naturalnym wydaje się zatem zapytać o to czego się nauczyłem na studiach w szkole doktorskiej. Na pewno dużo bardziej rozumiem co dzieje się w działce, którą się zajmowałem: znam trochę problemów, którymi interesują się inni naukowcy, a które jeszcze pozostają otwarte. Wydaje mi się, że wiedza z informatyki teoretycznej podczas tych kilku lat się znacznie poszerzyła, a w tej “klasycznej” algorytmice znacznie pogłębiła. To nie jest tak, że żeby napisać pracę naukową trzeba mieć jakiś pomysł kompletnie znikąd. Bardzo dobrą pracę można napisać w mniej spektakularny sposób: rozumiejąc bardziej zaawansowane techniki, które pojawiły się w innych pracach i aplikując je w sprytny sposób gdzie indziej. I nie uważam tego za słabe osiągnięcie: samo ustalenie, że jakaś technika, algorytm czy struktura danych aplikuje się do jakiegoś problemu jest czymś niemałym. Najczęściej wymaga to również dopchnięcia co najmniej kilku szczegółów technicznych, żeby klocki dopasowały się do siebie. Myślę natomiast, że największy progres zanotowałem w samym pisaniu prac: nadal nie jest idealnie, ale myślę, że jestem w stanie już samodzielnie trzymać jakąś strukturę, napisać jakiś wstęp, mieć rozeznanie co trzeba rozpisać dokładniej, a co przenieść do appendix’a etc. Być może trochę lepiej niż kiedyś potrafię napisać jakiś dowód poprawności czy wydajności czy opisać jakąś redukcję. To są oczywiście sprawy, których uczymy się również na studiach licencjackich i magisterskich, ale nie tak często trzeba to rozpisywać i sama idea prawie zawsze jest wtedy wystarczająca.

Płatności i wynagrodzenia

Studia w szkole doktorskiej są bezpłatne. Co więcej, wszyscy doktoranci otrzymują stypendium. Przed oceną śródokresową dostaje się 37% wynagrodzenia profesora, czyli przelew na konto rzędu 3 tysiące złotych, zaś po ocenie śródokresowej dostaje się 57% wynagrodzenia profesora, czyli na rękę około 5 tysięcy złotych (kwoty z 2025 roku).

Czy to dużo czy mało? Trudno mi na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, bo można na tę sprawę spojrzeć z dwóch stron. Z jednej strony, doktorant nadal się uczy, nic za to nie płaci i w sumie niewiele musi robić, żeby owo wynagrodzenie uzyskać: zazwyczaj ma niewielkie pensum dydaktyczne i prawie żadną odpowiedzialność. A te pieniądze przecież idą z podatków ciężko pracujących Polaków.

Z drugiej strony, społecznie można takiego doktoranta traktować jak inwestycję. A utrzymanie się w dużym mieście nie jest za darmo: za pieniądze ze stypendium można co prawda wynająć pokój i zapewnić sobie jakieś jedzenie i pieniądze na opłaty, ale w zasadzie nie wystarczy na nic więcej. Przypomnę, że mówimy o osobach z wykształceniem magisterskim, które aspirują do (nie lubię tego słowa, ale ono chyba tu pasuje) elit społecznych. Nie powiedziałbym, że tym osobom się z automatu coś “należy”. W głowie wyobrażam sobie bowiem ten transfer pieniędzy z podatków od kilku robotników na budowie, żeby utrzymać takiego jednego doktoranta. Każdy może mieć swoje przekonania, ja akurat nie do końca jestem przekonany, że ten transfer jest całkowicie społecznie sprawiedliwy.

Wyobrażam sobie jednak też, że takie osoby często mogą z już posiadaną wiedzą i umiejętnościami pójść gdzieś indziej i zarobić na coś więcej niż tylko minimalistyczne bieżące utrzymanie. Co gorsza, wynagrodzenie oferowane adiunktom na uczelni (a więc tym, którzy ukończą doktorat) to 73% wynagrodzenia profesora, czyli (w roku 2025) około 6 tysięcy złotych na konto. I z perspektywy kosztu alternatywnego, to wynagrodzenie jest po prostu żenujące.

Na pierwszym trzymiesięcznym stażu na jaki pojechałem do małego startupu po pierwszym roku studiów do Doliny Krzemowej otrzymałem (jakieś dziesięć lat temu) wynagrodzenie, które pokrywa (bez uwzględniania inflacji) ponad rok wypłaty na uczelni. Ja i każdy z moich kolegów zamiast doktoratu moglibyśmy zdecydować się pójść pracować do hedge fundów w Londynie czy Nowym Jorku. Realne stawki z bonusami od pierwszego roku pracy są w okolicy miliona złotych rocznie. Wiadomo, że trzeba jeszcze od tego odliczyć podatki i wyższe koszty utrzymania, ale takie zarobki nadal pozwalają, przy odrobinie inteligencji finansowej, wywalczyć sobie wolność finansową w ciągu zaledwie kilku lat. Tymczasem pójście ścieżką naukową oznacza wejście w życie typowego Polaka, który nie poświęcił dodatkowych dziesięciu lat na swoją edukację: kredyt na mieszkanie na 30 lat i życie od pierwszego do pierwszego bez żadnych oszczędności.

Przyznaję uczciwie, że są ścieżki pośrednie: można robić coś innego oprócz samej uczelni, a nawet na samej uczelni możliwe jest występowanie o granty, dodatki etc. Możliwe są wyjazdy do innych uczelni za granicą, współpracowanie z firmami etc. Na samej uczelni również po kilku latach można uzyskać dodatki funkcyjne za wykonywanie dodatkowych obowiązków i awansowanie na odpowiednie stanowiska. Skoro rzeczywiście doktorzy mają stanowić tę rzekomą elitę, to powinni sobie poradzić. I to jest prawda: radzą sobie, ale wszystkie te kombinacje pozwalają wspiąć się jedynie nieco wyżej niż na poziom przeciętny. Ja też sobie poradziłem i nie klepię biedy, ale zawdzięczam to tylko i wyłącznie innym aktywnościom niż działalność naukowa. Mówiąc wprost: żyję na przyzwoitym poziomie pomimo tego, że wybrałem pracę na uczelni, a nie dzięki temu. Wydaje mi się, że nagroda dla tych, którzy przejdą drogę naukową jest po prostu dość mała. Tak czy siak o wiele łatwiej i finansowo efektywniej jest pójść prostszą drogą w stronę szklanego wieżowca korporacji. I patrząc na sprawę z tej perspektywy, wydaje mi się nieoptymalne (dla całego społeczeństwa), że pójście w karierę naukową wymaga takiego poświęcenia.

Chyba nie tylko ja mam taką opinię. Zainteresowanych odsyłam do tego wywiadu z prof. Sankowskim z IDEAS.

Doktorzy w społeczeństwie

Nie mam poczucia, że po doktoracie jestem jakkolwiek innym człowiekiem niż przed. Na pewno są takie osoby, które idealizują sobie trochę naukowców i pracowników akademickich. W ich oczach być może ktoś po doktoracie jest nad tymi bez. Można było to bardzo dobrze zaobserwować podczas debat przedwyborczych, gdzie kandydaci na prezydenta (moim zdaniem) nadmiernie używali swoich tytułów. Dla mnie to brzmiało komicznie i chyba nie tylko ja zwróciłem na to uwagę:

Zapewne tak wyszło z badań opinii publicznej, że tak się opłaca i dlatego politycy tak robili. Ale każdy z nas widział zapewne w telewizji czy słyszał w radiu osoby publiczne z tytułami profesorów, którzy kompromitowali się, wypowiadając na tematy, na których się kompletnie nie znają.

Nigdy nie myl wykształcenia z inteligencją. Możesz mieć dyplom i być idiotą.

  • Richard Feynman

Nie wydaje mi się, żeby profity społeczne z bycia doktorem były duże. A może jeszcze ich nie zobaczyłem?

Podsumowanie

Nie wiem czy każdemu zdolnemu uczniowi mogę polecić plan podążania ścieżką naukową. Wydaje mi się, że te osoby mają własne wyczucie co ich naprawdę kręci. Jeżeli pomysł pracy w korporacji nie wydaje Ci się być ciekawy, a zamiast zakładać własną firmę wolisz alternatywę pomyślenia nad czymś ciekawym: na pewno warto spróbować. Moja perspektywa jest słodko-gorzka: zostaję na uczelni i bardzo lubię dydaktykę na wyższym poziomie niż ten, który robiłem w przedszkolu i który robię w szkole. Cieszę się też, że się trochę rozwinąłem i dzięki temu moje zajęcia są lepsze. Nie trudno jednak nie zauważyć kosztu alternatywnego, jaki się pojawił przy okazji tego rozwoju. Szkoda, że ów koszt jest taki duży. A co Wy o tym myślicie? Sekcja komentarzy znajduje się poniżej.

Komentarze